czwartek, 6 października 2011

WYBORY 2011 - JA JUŻ JESTEM PO...

Opowiem Wam dziś, jak to się stało, że już zagłosowałem, choć piszę to w czwartek, 6 października.

Przed wyjazdem na Węgry udałem się do urzędu dzielnicy po niniejsze zaświadczenie, że mogę głosować poza moją komisją obwodową. Jednak, jak to mówią, nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu.
Jako, że mieszkam a Debreczynie, czyli ponad 200 km od Budapesztu - jedynego miasta na Węgrzech, w którym istnieje komisja wyborcza - musiałbym z tym zaświadczeniem jechać tam. Napisałem więc maila do ambasady polskiej, że chcę zagłosować korespondencyjnie. Napisałem 21 września w środę. Odpisali mi 26 w poniedziałek, że owszem, mogę zagłosować korespondencyjnie, ale tylko jeśli odeślę im oryginał tego zaświadczenia w trybie reklamacji i zdążę z tym do czwartku, 29 września. Zaraz po tym miła pani z ambasady również zadzwoniła do mnie, aby potwierdzić to, co przed chwilą napisała w mailu.
okazało się, że po prostu nie powinienem był iść po to zaświadczenie, a dopiero na Węgrzech zapisać się przez internet do korespondencyjnego głosowania.

Nie pozostało mi nic innego, jak pobiec na pocztę jeszcze tego samego dnia po południu (na szczęście poczta koło mnie jest otwarta do 19.00, co nie jest na Węgrzech takie oczywiste) i wysłać zaświadczenie do Budapesztu licząc, że dojdzie w 3 dni. Gdyby nie doszło, czekałaby mnie przymusowa wycieczka do Budapesztu w najbliższą niedzielę.

Doszło nawet w 2 dni, bo już w czwartek otrzymałem list z kartami do głosowania. Uff, wpadka zażegnana:

Żeby było śmieszniej, list czekał na mnie w recepcji sąsiedniego akademika, gdzie recepcjonista, który mnie nie zna nawet z widzenia, wydał mi go na nazwisko - bez pokazywania żadnego dowodu. Mógłby go więc odebrać każdy, komu nieopatrznie wyjawiłbym, że czekam na list z polskiej ambasady.
Uwieczniłem wiekopomną chwilę otwierania koperty:
Oto cały zestaw:
Nazwiska skreślałem siedząc przy biurku przed komputerem i popijając piwko ;)
Tak, jak wszyscy głosujący za granicą, głosowałem na kandydatów startujących z Warszawy, a konkretnie to do senatu z okręgu nr 44. (Śródmieście, Białołęka, Bielany, Żoliborz) zamiast mojego "macierzystego" okręgu nr 43. Do sejmu natomiast miałem tę samą kartę, jaką dostałbym głosując w Warszawie. Tak to się ma do znanego twierdzenia, jakoby "Warszawa była blisko władzy".

Warszawiakom "wpychają się do urny" setki tysięcy ludzi siedzących w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemczech i wszędzie indziej na świecie.

Jeszcze tylko podpis, że głos oddałem osobiście i że się z nim zgadzam i ładujemy wszystko do koperty.

Łącznie głosowanie kosztowało mnie dwukrotne pójście na pocztę oraz 775 forintów (dwa polecone priorytetowe listy do Budapesztu).

H_Piotr.

PS. Jest jeszcze jeden ogromny plus bycia przed wyborami za granicą - ominęła mnie "kampania" wyborcza w mediach.

5 komentarzy:

  1. Oj, to skąd biedaku wiedziałeś na kogo głosować, skoro Cię nasz rodzimy spektakl ominął?

    OdpowiedzUsuń
  2. Położyłem kartki na podłodze i plułem pestkami słonecznika. Tam, gdzie upadły, tam zakreślałem.

    A tak naprawdę, to akurat to mam z typowego Polaka, ze "swoje wiem" i nie da się mnie przekonać. Więc daremny trud. O tym, że w ogóle coś takiego, jak kampania wyborcza zaistniało, dowiedziałem się ze statusu jednej znajomej na Fęzbóku, która napisała, że ma tego już dość.

    OdpowiedzUsuń
  3. człowieku, jestem w Polsce i mnie kampania też ominęła. w ogóle z niejakim zdumieniem dowiedziałem się, że wybory są w tę niedzielę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czyli to raczej kwestia tego, że nie mam telewizora (z polskimi stacjami), niż tego, że jestem za granicą? Ale przecież wchodzę na polskie strony i jakoś nie widzę tyle artykułów o "kampanii", co poprzednio... Na szczęście.

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja uwielbiam ciszę wyborczą. Jest cudowna.

    OdpowiedzUsuń